
Tytuł: "Dźwięk tłuczonego szkła"
Para: Jace Wayland x Lydia Branwell [Jalyd]
Rodzaj: Fan fiction, romans
To
zachowanie było zupełnie niepodobne do Aleca. Oczywiście, że musiał mieć
randkę, wtedy kiedy Jace akurat natknął się na ślad demona, który
prawdopodobnie zarażał ludzi demoniczną ospą. Nie mógł zrozumieć, czemu jego
parabatai nie rozumie powagi sytuacji, ani też dlaczego nikt nigdy nie wierzy
mu, że istnieje taka choroba.
Jace wszedł z pokoju Aleca i
przystaną przed wejściem do swojej sypialni. Rozważał swoje opcję. Mógł
poczekać i jutro, razem ze swoim przyjacielem udać się na poszukiwanie demona,
jednak wtedy trop mógłby być już urwany, albo mógł pójść teraz, sam. Wzruszył
ramionami i szybkim krokiem zszedł po schodach, kierując się do wyjścia z
Instytutu.
Opuścił budynek nawet się na siebie
nie oglądając. Wiedział, że prawdopodobnie powinien zawiadomić Clave o swoim
wypadzie. Ale uważał, że póki nie jest stupocentowo pewny, czy naprawdę
istnieje zagrożenie, wolał załatwić to na razie, na swoją rękę. W końcu nic
złego nie mogło mu się stać. Był Jace’m Waylandem.
I nawet nie miał pojęcia, jak się w
tamtej chwili pomylił. Tamtego wieczora, wszystko poszło nie tak.
Noc była wyjątkowo chłodna. Jace
stał na dachu jednego z apartamentowców w Hell’s Kitchen. Jedną nogę postawił
na podwyższonej balustradzie i z uwagą obserwował scenę dziejącą się pod nim.
Na razie nie działo się nic podejrzanego, a spędził ponad cztery godziny idąc
wcześniejszym tropem demona.
Przyziemni wyjmowali właśnie towary
z białej ciężarówki i w szybkim tempie umieszczali je w magazynie. Zaułek nie
był niczym oświetlony i gdyby nie runa widzenia, Jace miałby problem żeby
dostrzec to, co działo się paręnaście metrów pod nim. Z oddali dochodziły go
odgłosy przejeżdżających samochodów i nie śpiącego Manhattanu.
Zmrużył oczy i wziął głęboki oddech.
Stracił cały wieczór na śledzenie tropu, który doprowadził go do nielegalnych
akcji przyziemnych. To nie do niego należało dbanie o to, by przyziemni nie
zrobili sobie sami nawzajem krzywdy. Nielegalne interesy wcale go nie
interesowały, jeśli nie miały związku z demonem rozsiewającym demoniczną ospę.
Kiedy się odwracał, coś mignęło mu w
dole, na jednym z pudeł. Szybko obrócił głowę by spojrzeć w tamtą stronę,
jednak ostatni dostawca zniknął już w budynku, a drzwi magazynku zamknęły się
za nim z lekkim trzaskiem. Kierowca ciężarówki odpalił samochód i wolno opuścił
alejkę, wyjeżdżając na bardziej ruchliwą ulicę Manhattanu.
Jace skoczył w dół lądując zwinnie
na asfalcie. Spojrzał w lewo na metalowe drzwi, za którymi niedawno zniknęli
przyziemni. Wyją swoją stelę z kieszeni kurtki i naniósł na wejście runę
otwarcia. Delikatnie pchnął ręką drzwi, ale za nim zdążył cokolwiek zrobić
poczuł tępe uderzenie w tył głowy i świat przed nim zawirował. Osunął się na kolana,
a ostatnie, co pamiętał, to chrapliwy głos mówiący:
- Głupie nephilim, zawsze pchają się
tam, gdzie nie powinni.
Świat zaczął się układać w całość.
Dźwięki docierające do jego uszu wreszcie nabrały odpowiedniego brzmienia i
zaczęły przypominać chrapliwe głosy, płynące z oddali. Do jego nozdrzy dotarł
gryzący zapach. Otworzył oczy, a jego głowę zalała fala bólu. Mimo, że światło
dostrzegł dopiero w oddali, to czuł się jakby został przejechany przez
ciężarówkę. Zalała go fala gniewu. Jak mógł się tak zlekceważyć zagrożenie? Był
Jace’m Waylandem a dał się złapać tym podrzędnym demonom niczym pięciolatek. Z
wściekłości zacisną pięści i powoli zaczął podnosić się do pozycji siedzącej.
Znajdował się w klatce.
Nie był splątany żadną liną.
A cała jego bron i stela zniknęły.
Zaklną
siarczyście i usiadł na zimnej podłodze. Szybko zlustrował pomieszczenie w
którym się znajdował. Był to duży magazyn, wysokości dwóch pięter,
podtrzymywany kolumnami. W drugiej części zauważył kręcących się ludzi i
rozpakowujących duże pudła, które widział, jak zostawały tu wnoszone.
Zamrugał
kilkakrotnie i podniósł się z miejsca. Wtedy od razu uświadomił sobie jaki to
był zły pomysł i opadł na lewo kolano, w ostatniej chwili łapiąc się krat, by
całkowicie nie upaść. Metal zabrzęczał złośliwie.
Nikt
jednak nawet nie odwrócił się w jego stronę. Wszyscy ignorowali jego obecności,
nadal skupiając się na rozpakowywaniu pudeł. Jace wytężył wzrok i dostrzegł jak
przyziemni przekładali saszetki z białym proszkiem.
Opium,
pomyślał siadając na ziemi i biorąc głęboki oddech. Musiał wymyśleć, jak szybko
się stąd wydostanie. Dotknął dłonią tyłu swojej głowy i spojrzał na palce,
które umazane były w zaschniętej krwi. Nie był to jego szczęśliwy dzień. Nadal
nie mógł zrozumieć jak on się mógł wpakować w taką sytuację.
Odczekał chwilę i tym razem dużo
wolniej, podtrzymując się kraty spróbował podnieś się na równe nogi. Miał
świadomość, że nie nadawał się teraz do walki. Szczególnie jeśli pozbawili go
broni, nawet tej którą ukrył w miejscach, gdzie nie wiedział aby komukolwiek
przyszło do głowy jej szukać.
- Nie trudź się nephilim – usłyszał
głos po swojej prawej stronie. Zachrypnięty i dudniący. Po chwili przed kratami
pojawiła się twarz mężczyzny w średnim wieku, który uśmiechną się do niego
pokazując przy tym rząd szpiczastych kłów – Myślisz, że przy takiej dużej
transakcji nie poświęciliśmy dużo trudu, aby zabezpieczyć się przed takimi, jak
ty? Mylisz się Nocny Łowco.
Jace patrzył jak mężczyzna obracała
się do tyłu i odchodzi w głąb pomieszczenia, do pracujących przyziemnych.
- Nawet nie wiesz jaką kwotę
wygrałam z paroma podziemnymi za schwytanie Jace Waylanda. Warto było wodzić
cię za nos cały dzisiejszy dzień – odparł mężczyzna nie odwracając się w stronę
Nocnego Łowcy rozbawionym tonem.
Jace odprowadził go spojrzeniem i zaciął
zęby z wściekłości. To był pierwszy raz kiedy dał się tak załatwić! Odwrócił
się w tym i uderzył pięścią w ścianę. Uspokajając oddech rozejrzał się
dokładniej po swojej celi szukając jakiegokolwiek sposobu na wydostanie się.
Podłoga
była zakurzona, jednak nic, na niej nie leżało. Przejechał wzrokiem po ścianie
nie znajdując żadnej wyrwy, albo chociaż kamieni. Musiał przyznać sam przed
sobą, że był w sytuacji bez wyjścia. Kiedy tak stał odwrócony przodem do muru
usłyszał w oddali odgłos ostrza przecinającego powietrze.
Jace szybko odwrócił się przodem do
magazynu i zrobił krok w stronę krat. Na podłogę z dźwiękiem potoczyła się głowa
demona, z którym chłopak rozmawiał
chwilę wcześniej.
Miecz Lydii Branwell lśnił lekko w
półmroku pomieszczenia. A przyziemni nie zdawali sobie sprawy z wydarzeń rozgrywających
się obok nich. Lydia ruszyła szybkim krokiem w kierunku jego celu. Zaważył, że
przez plecy ma przewieszone jego ostrze, a za pasem schowane 3 mniejsze noże, należącego
niego.
- Twoje zachowanie jest naprawdę
karygodne Jace – powiedziała kobieta i narysowała runę otwarcia na kłódce,
która zaskwierczała i z brzdękiem opadła na podłogę – Podejmowanie takich
działań, bez wiedzy kogoś z Instytutu. Wiem, że myślisz sobie, że jesteś
niepokonany, ale właśnie to te małe chwile nieuwagi, w których właśnie napawasz
się takimi określeniami, mogą prowadzić do twojej zguby Jace. Nie jesteś nie
pokonany.
Jace przeszedł przez otwarte kraty i
staną naprzeciwko Lydii, która zmierzyła go od góry do doły wzrokiem.
- Jak się tu znalazłaś? - zapytał biorąc od niej swoje ostrza i schowawszy
je w odpowiednich miejscach podniósł na nią spojrzenie.
- Poszłam za tobą, a czego się
spodziewałeś? – zapytała odwracając się i kierując do wyjścia.
- Chwila – powiedział i zrównał się
z kobieta – Co zamierzamy zrobić z tymi ludźmi?
Lydia
zatrzymała się i spojrzała na niego z uwagą.
- Na razie nic Jace – odpowiedziała smutno
patrząc na przyziemnych - Znajdziemy
demona, który za to odpowiada i się tym zajmiemy. Ale nie będziemy działać
lekkomyślnie i nie odpowiedzialnie.
Jace zaczął współpracować z Lydią
nad kwestią handlarzy opium. Przyzwyczaił się i nawet polubił pracowanie z nią.
Nikt nie mógł zastąpić mu Aleca, ale była to jednak mimo wszystko miła odmiana.
Powoli przekonywał się do niej, a nie traktował jak intruza który wtargnął do
jego domu.
Szli właśnie jedną z ciemnych
uliczek Hell’s Kitchen. Po miesiącu przesłuchiwań, chodzeniu w szemrane miejsca
tutaj doprowadziły ich wszystkie wskazówki.
W tym miejscu mieli odnaleźć demona,
odpowiedzialnego za rozprowadzanie opium wśród przyziemnych. Według jednego z
ich informatorów to właśnie w tym miejscu miała się odbyć finalizacja transakcji
pomiędzy wszystkimi demonami zamieszanymi w ten czarny biznes.
Jace otworzył drzwi runą otwarcia i
pchnął metal do przodu, dając Lydii znak głową. Powoli weszli ciemnych korytarzem
do magazynku. Szli, bez wyciągniętych ostrzy by nie przyciągać niczyjej uwagi.
Mężczyzna wychylił się z za rogu i obijał
wzorkiem całe pomieszczenie. Piątka demonów siedziała przy okrągłym stole, a
przed nimi w plikach leżały pieniądze i opium. Rozwali przyciszonymi głosami,
jednak Nocni Łowcy doskonale ich słyszeli. Lydia kiwnęła do niego głową i
wskoczyli do środka, w tym samym momencie krzycząc imiona swoim serfickich
ostrzy, który zaświeciły się jasnym, niebieskim światłem.
Jace wskoczył na stół i zajął się piątką
demonów przy stole. Lydia zaś wyjęła drugie ostrze i walczyła z trójką ochroniarzy,
którzy szybko zamienili się w proch i pył.
Poszło zdecydowanie za łatwo. I
obydwoje dobrze zdawali sobie z tego sprawę wchodząc do Instytutu, który tonął
w ciszy. Ruszyli do pomieszczenia, w którym mieli opatrzyć sobie rany. Jace
usiadał na stole i ściągnął koszulkę przez głowę. Lydia wzięła do reki
stelę i przyłożyła ją do skóry Nocnego
Łowcy.
- Musisz nauczyć się na siebie
uważać Jace – powiedziała naznaczając go pierwszym iratze – Jesteś świetnym
Nocnym Łowcą, ale nawet ty możesz coś przeoczyć. Nie możesz ciągle działać i
działać, bez żadnego opamiętania.
- Mogę – odpowiedział, biorąc
głęboki oddech, nie skupiając się na bólu wywołanym ranami i stelą – Chcesz się
o tym przekonać?
Lydia wywróciła oczami oderwała
stelę od jego skóry.
- Jestem już o tym dostatecznie
przekonana.
- Gdybym nie ja, to jego ostrze
ugodziłoby cię w środek pleców – odpowiedział i spojrzał na nią ze złością. –
Naprawdę byś tego chciała?
Lydia odłożyła stelę obok Jace’a i
spojrzała w jego niebieskie tęczówki ze złotymi plamkami.
- Czasami-
Jace
jednak uciął jej w pół zdania. Nie chciał by kończyła, nie chciał by mówiła nic
więcej. Przez cały wieczór jedyne co miał przed oczami to jej twarz, kształt
jej ust i ciekawość jak by smakowały.
Przyciągnął
ją do siebie za nadgarstek, a drugą ręką oplótł ją w tali. Lydia Branwell
smakowała miętą i morzem. Kobieta zaplotła mu ręce na szyi i przylgnęła do
niego bliżej.
- Rozproszyłeś mnie dzisiaj –
wyszeptała pomiędzy pocałunkami, wywołując uśmiech na Jace’a.
~*~
Hej! Mam nadzieję, że mój kolejny one-shot wam się spodobał. :) Gorąco zapraszam do skłania mi zamówień.
Cudowny One Shot
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba
Choć nie oglądałam tego serialu to mi się podoba :)